Policjantki, nauczycielki, zakonnice. Aborcja nie zniknęła. Jest w podziemiu albo za granicą

Część boi się nawet zaparkować na szpitalnym parkingu. — A jak ktoś mnie rozpozna? — mówią. Czasem nawet nie wiedzą, który to tydzień. Do lekarza w Polsce nie pójdą, bo rejestr ciąż oznacza, że władza będzie wiedziała. — Pamiętam telefon od pacjentki spod Rzeszowa. Nie miała pieniędzy na wyjazd do Niemiec, czy gdziekolwiek indziej, a urodzić nie mogła. Wepchnęła sobie drut do macicy — mówi dr Janusz Rudziński, ginekolog, który pracuje w niemieckich klinikach i pomaga Polkom w przerywaniu ciąż.

 Środa, 15.30.  Telefon dzwoni po raz 20. tego dnia. Do wieczora pewnie będzie dwa razy tyle. Dzwonią głównie Polki, bo numer telefonu dr. Rudzińskiego wyskakuje zaraz po wpisaniu w wyszukiwarce hasła “aborcja Prenzlau”. To tu w niemieckiej klinice przez lata polski lekarz przyjmował swoje pacjentki. Dziś współpracuje z kilkoma tuż przy polskiej granicy, więc jego telefon wciąż jest aktywny.

 Jedna z rozmów:  młoda dziewczyna, uczennica. Przyjedzie z rodzicami, oni podpiszą wszelkie niezbędne dokumenty.

 Kolejna:  kobieta w średnim wieku, nie pyta o aborcję. Dzieci nie ma i nie chce mieć. Chciałaby poddać się sterylizacji. W Polsce nie może, bo to nielegalne.

 Następny telefon:  szukanie porady, do kogo można iść w Polsce, by przerwać ciążę.  Dr Rudziński nie pomoże, w Polsce to niezgodne z prawem, żaden lekarz nie pomoże. — Już i tak każdy ginekolog jest potencjalnym zbrodniarzem — stwierdza i uśmiecha się ponuro.

— Coraz więcej zgłasza się do mnie Polek, które chcą się poddać sterylizacji. Są młode, często nawet nie mają jeszcze dzieci. Mówią, że nie chcą mieć dzieci, że zajście w ciążę jest teraz ryzykiem. Boją się, że w przypadku wad płodu nie uda im się przerwać ciąży. Zabezpieczają się antykoncepcją trwałą, jaką jest sterylizacja. To może nie zawsze jest słuszne, ale nie mnie to oceniać. Tych kobiet jest coraz więcej — przyznaje w rozmowie z Onetem dr Janusz Rudziński.

  22 października mijają dwa lata od ogłoszenia wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który zaostrzył prawo aborcyjne w Polsce. Przerwanie ciąży ze względu na trwałe, nieuleczalne i najczęściej śmiertelne wady płodu, jest niemożliwe. Nielegalne. Przynajmniej w Polsce.

Dr Janusz Rudziński od wielu lat pracuje w niemieckich klinikach. Jest specjalistą onkologii ginekologicznej, zajmuje się medycyną estetyczną. Od wielu też lat, jak sam mówi, pomaga Polkom podczas zabiegów, których w Polsce zrobić nie mogą. Od dwóch stopniowo rośnie liczba tych, które dzieci mieć nie chcą w ogóle. Decydują się na sterylizację. Niektóre są bardzo młode. Jak pewna 17-latka, która do dr. Rudzińskiego napisała długiego maila.

— Pytała, czy jest limit wiekowy. Kiedy zapytałem, ile ma lat, odpowiedziała, że 17 i już od roku nosi się z zamiarem poddania sterylizacji. Takich zabiegów nie wykonuję. Odpisałem jej, że z taką decyzją musi poczekać. Nie chodzi jedynie o pełnoletność, bo w Niemczech po 18. roku życia można podjąć taką decyzję. Jednak etycznie żaden lekarz się nie podejmie takiego zabiegu u kobiety przed dwudziestką. To byłoby nierozsądne.

Przybywa też tych, które chciały mieć dzieci. Czekały na ciąże. Jednak kiedy tylko pojawia się informacja, że dziecko może być obciążone wadami letalnymi, od razu trafiają do Niemiec. — Zmieniła się sytuacja, przerywanych jest więcej ciąż, które wcześniej nie byłyby przerwane. To całkiem odwrotny efekt od tego, którego oczekiwaliby rządzący w Polsce. Myślę, że oni nie chcą tego widzieć, ale taka jest prawda.  Te pacjentki, które przyjeżdżają do mnie z powodu wad letalnych płodu, w większości mówią, że chciały donosić tę ciążę, czekały na dziecko.   Zwłaszcza te, które trafiają tu po 12. tygodniu ciąży.

Wśród pacjentek dr. Rudzińskiego są sprzedawczynie, nauczycielki, policjantki. Są te wierzące i niewierzące. Lekarz wspomina także zakonnicę i partnerkę pewnego księdza. Podejrzewa, że było ich więcej. — Ale wiadomo, nikt się specjalnie tym nie chwali. Czasem wyjdzie przypadkowo.

Tych, które nie chcą urodzić, nie powstrzyma restrykcyjne polskie prawo. Zwłaszcza jeśli mają pieniądze, bo to one są zazwyczaj największym problemem.

“Stojąc pod kliniką, czułam wstyd, mając wrażenie, że ludzie tam w środku będą patrzeć na mnie z pogardą, bo oto przyjechała Polka, która zapewne wpadła podczas przypadkowego seksu w dyskotece, a teraz chce »pozbyć się problemu«. Było inaczej” — będzie wspominać później jedna z pacjentek kliniki w Prenzlau.

— Dużo jest młodych dziewcząt, ale pacjentki trafiają się w różnym wieku i z różnych środowisk. Najczęściej teraz przyjeżdżają do mnie Polki w wieku od 25 do 35 lat, które mają już dzieci i przytrafiła się kolejna ciąża. Trzeba pamiętać, że antykoncepcja też nie ma 100 proc. skuteczności. To nie problem rozwiązłości kobiet, co próbuje nam się wmówić — tłumaczy.

Sam zabieg trwa zaledwie kilka minut, jednak pacjentka musi się pojawić w klinice trzy dni wcześniej. Konieczna jest rozmowa z psychologiem, który pyta, czy jest pewna, czy nikt jej do tej decyzji nie zmusił. Nie namawia do zmiany decyzji, nie naciska. Pyta, bo do zabiegu konieczne jest zaświadczenie. Trzy dni później pacjentka trafia do pokoju zabiegowego. Do domu wraca kilka godzin później. — Ostatnio miałem pacjentkę z Warszawy. Zapytałem, czemu nie stosowała antykoncepcji. Lekarz nie chciał jej przepisać tabletek, zasłaniając się klauzulą sumienia. Przepisał jej leki uspokajające. Jak widać, nie pomogło — wspomina dr Rudziński.

Pacjentki do dr. Rudzińskiego trafiają z różnych rejonów Polski. Szczecin, Warszawa, Rzeszów, okolice Kielc. W sumie nawet ponad tysiąc rocznie, a to tylko jeden lekarz. Część pacjentek dr Rudziński kieruje do innych niemieckich specjalistów, czasem niektóre wysyła do Holandii. Zwłaszcza te w bardziej zaawansowanej ciąży. Ale są też tacy, którzy w zaostrzonym prawie aborcyjnym w Polsce szukają dochodu.

— Wielu odkryło, że na aborcji można zarobić. W Czechach czy Słowacji reklamują się przychodnie, które bezwzględnie zarabiają na Polkach. Organizują wręcz wycieczki aborcyjne, wysyłają autobusy. Zaczynają do mnie dzwonić Polki z pytaniem, czy zapewniam transport. To absurd. Nie spodziewałem się, że doczekam takich czasów — przyznaje lekarz.

Na aborcję poza granicami Polski stać tylko część kobiet. W Niemczech to koszt kilkuset euro. Do tego dochodzą koszty dojazdu, wizyta u psychologa. Te, których nie stać, próbują sobie poradzić we własnym zakresie. Najczęściej narażają własne życie.

— Zadzwoniła pacjentka z okolic Rzeszowa, która jest ze wsi. Była w takiej sytuacji, że musiała przerwać ciążę, a nie miała możliwości wyjazdu do Niemiec czy gdziekolwiek indziej. Była zdesperowana i nie wiem, jak to zrobiła, ale wepchnęła sobie drut do macicy. Miała potworne bóle brzucha i gorączkę. Pytała co robić. Kazałem jej natychmiast jechać do szpitala, bo miała już sepsę. Groziła jej śmierć — wspomina dr Rudziński.

Tych pacjentek ze wschodniej części Polski jest całkiem sporo. Pokonują setki kilometrów. Część jednak nie dociera do kliniki. Jak kobieta w średnim wieku, która zadzwoniła trzy miesiące temu i ustaliła termin przerwania ciąży. Na zabieg jednak nie dotarła. Wylądowała w szpitalu psychiatrycznym. Jak mówi lekarz, wbrew własnej woli. — Była załamana, bo rodzina się dowiedziała. Zabrali jej kluczyki, pieniądze i zadzwonili po służby, mówiąc, że zwariowała. Umieszczono ją w szpitalu. Podejrzewam, że tę ciążę donosi, bo została do tego zmuszona. To wszystko w XXI w. w kraju, który się uważa za demokratyczny — mówi ginekolog.

— Uważam, że większość kobiet się obecnie boi. Boją się przede wszystkim władzy. Zresztą, mężczyźni też się boją. Nagonka jest ogromna. Do tego stopnia, że słyszę, żeby jakąkolwiek korespondencję wysyłać na inny adres niż domowy. Boją się, że list otworzy dziadek, ojciec czy inny członek rodziny — dodaje.

  Tymczasem w październiku zaczął obowiązywać w Polsce rejestr ciąż. To oznacza, że każde zapłodnienie potwierdzone przez lekarza jest odnotowywane w systemie. Pacjentka nie może zabronić lekarzowi umieszczania tych danych w rejestrze. Nie może też nakazać ich wykreślenia.

— Nie pójdą do lekarza, żeby potwierdzić ciążę czy określić dokładny tydzień. Każda taka wizyta może mieć późniejsze konsekwencje prawne. Doszliśmy już do takich absurdów, że rejestrowana ma być każda spirala antykoncepcyjna, a po samoistnym poronieniu nie może być od razu łyżeczkowania macicy, tylko podaje się kobietom tabletki. One męczą się po kilka dni. Dlaczego? Dlatego, że każde łyżeczkowanie jest odbierane jako potencjalne przerwanie ciąży. Nawet to po samoistnym poronieniu. Absurd — tłumaczy dr Rudziński.

Jednak nie tylko kobieta i lekarz mogą odpowiadać karnie w razie przerwania ciąży.  W Sądzie Okręgowym w Warszawie toczy się proces przeciwko Justynie Wydrzyńskiej. Aktywistka “Aborcyjnego Dream Team” odpowiada za pomocnictwo w aborcji. Chciała odstąpić swoje tabletki poronne kobiecie, która zwróciła się o pomoc. Grożą jej trzy lata więzienia.

— Nie boi się pan, że pana również będą próbowali pociągnąć do odpowiedzialności? — pytam dr. Rudzińskiego.

— Ja już jestem emerytem. Mogą sobie mnie podgryzać, ile chcą. Nie mogą mi nic zrobić — odpowiada.

  W 2021 r., czyli w pierwszym roku po wejściu w życie zaostrzonych przepisów aborcyjnych, w Polsce przeprowadzono jedynie 107 zabiegów przerwania ciąży. To 10 razy mniej niż w poprzednich latach. Jednocześnie mniej więcej tyle średnio telefonów od Polek w sprawie aborcji i sterylizacji odbiera dr Janusz Rudziński w ciągu kilku dni. Rocznie u samych Polek przeprowadza ich ponad tysiąc.

ONET.PL

Więcej postów